***
Savander pewnie przekroczył próg gmachu Sądu Księstwa Ceverde, ze znudzoną mina pozwolił się przeszukać straży, po czym podszedł do dyżurnego urzędnika, który – przygarbiony za zbyt małym i zbyt ozdobnym biurkiem – zapisywał coś w opasłej księdze. Na widok najmity uniósł głowę i spojrzał na niego zbolałym wzrokiem osoby tyleż znużonej swoim fachem, co zdeterminowanej, by wykonywać go, jak należy.
– Jaką masz sprawę, panie?
Sav spojrzał na urzędnika z góry, z należytą powagą. W duchu jednak cieszył się jak dziecko. Tunika w kolorze butelkowej zieleni, podwędzona ukradkiem jednemu z gości gospody, w której spotkał się z Araven, najwyraźniej spełniła swoje zadanie. Podobnie jak reszta jego stroju, obliczona na wywołanie wrażenia… i respektu.
Tak, zdecydowanie warto było zainwestować w nową koszulę, wyczyścić buty, ogolić gębę i związać włosy. Gdy przejrzał się przelotnie w mijanej kałuży, sam się dziwił, jak niewiele trzeba, by z bandyty stać się dworzaninem.
– Potrzebuję dostępu do archiwów sądowych – oznajmił spokojnie. – Jeszcze dziś.
Urzędnik uniósł brwi. Jego cierpiętnicza twarz zaczęła wykazywać oznaki zainteresowania.
– Czy byłeś, panie, umówiony?
– Nie. Ale mam stosowne upoważnienie. – Dyskretnie pokazał pierścień ze znakiem księżniczki Roavenu.
– Zaczekaj tutaj.
Urzędnik zniknął za drzwiami prowadzącymi do kolejnych pomieszczeń, po czym wrócił, eskortowany przez dwójkę strażników – innych niż ci, których spotkał przy wejściu. Jeden ze zbrojnych okazał się kobietą. Jej czarne włosy i charakterystyczny złotawy odcień skóry zdradzał przynależność do ludu Amainów, z którego wywodził się również dawny druh Savandera. Sav miał szczerą nadzieję, że to czysty przypadek. Swoją drogą, nie spodziewał się, że Araven okaże się aż tak postępowa.
Znów go przeszukano, zdecydowanie dokładniej niż poprzednio. Obmacująca go strażniczka uśmiechała się złośliwie, najwyraźniej błędnie odczytując przyczynę jego napięcia. Sav nie wyprowadzał jej z błędu. W duchu zaś pogratulował sobie decyzji o pozostawieniu całej broni w bezpiecznym miejscu. Zwłaszcza że sprawdzono nawet jego buty.
Wreszcie Amainka skinęła głową. Savandera zaprowadzono w głąb budynku, do pomieszczeń ukrytych przed wzrokiem zwykłych interesantów. Po drodze minęli jeszcze trzy stanowiska straży, każde obsadzone przez dwóch ludzi wyposażonych w krótkie ostrza i pałki, a także podręczne corthyjskie kajdany, popularne wśród funkcjonariuszy straży miejskiej. Spokojny z zewnątrz budynek w środku okazał się prawdziwą fortecą. Najemnik zaczął mieć wątpliwości co do skuteczności ewentualnej próby włamania, gdyby fortel z pierścieniem okazał się nieskuteczny. Nie tylko ze względu na strażników. Większym problemem byłby labirynt drzwi i schodów, które musiałby pokonać, by dotrzeć do celu. Za cholerę nie byłby w stanie go znaleźć na własną rękę, a konieczność zastosowania przymusu wobec kogoś, kto znał budynek, niebezpiecznie skomplikowałoby jego misję.
Za solidnymi, choć lekko obdrapanymi drzwiami powitał go niski, korpulentny człowieczek o niezdrowej cerze. Jego ubranie lekko zalatywało kurzem i stęchlizną charakterystyczną dla zamkniętych pomieszczeń. Na widok Savandera zareagował nieznacznym uniesieniem brwi, jednak w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać zdziwienia.
– Czym mogę służyć, panie? – spytał uprzejmie.
– Potrzebuję się zapoznać się z aktami jednej sprawy – odparł najemnik pewnym, choć odpowiednio zniżonym głosem.
– W jakim celu?
– Nie upoważniono mnie do ujawniania tej informacji. – Savander dyskretnie pokazał archiwiście książęcy pierścień.
– Będziesz musiał, panie, wpisać się w księdze wejść.
Sav zaklął w duchu. Tego nie przewidział. Skinął jednak głową i podążył za urzędnikiem, po czym złożył zamaszysty i praktycznie nieczytelny podpis w starannie wykreślonej tabelce. Zastanawiał się, co wpisać w rubryce przeznaczonej na „cel wizyty”. Po krótkim namyśle zdecydował się na „Inspekcję”.
Tak jak oczekiwał, w postawie kancelisty natychmiast pojawiły się oznaki pogłębionego szacunku. Urzędnik odprawił strażników, a gdy ci się oddalili, spojrzał Savanderowi w twarz.
– Które akta cię interesują, panie?
Najemnik odetchnął. Miał nadzieję, że to ostatni test.
– Teri z Adeny – zdecydował się na podanie imienia dziewczyny zamiast miana, pod jakim ją znano z ballady. – Jej wysokość poleciła mi je sprawdzić.
Archiwista zaprowadził Savandera do niewielkiej, dusznej izby, w którym dominował duży prosty stół z kompletem przyborów do pisania. Wskazał gościowi krzesło, które z pewnością pamiętało lepsze czasy, po czym zniknął w sąsiednim pomieszczeniu, wypełnionym półkami i pergaminami. Wkrótce przyniósł najmicie plik starannie związanych dokumentów.
– Czy to wszystkie akta sprawy? – spytał Sav suchym tonem.
– Oczywiście – obruszył się urzędnik. – Książęcy sąd poważnie traktuje swoje obowiązki. Możesz się, panie, przekonać.
– Nie omieszkam – zapewnił najmita. – Tymczasem wolałbym, by przez jakiś czas mi nie przeszkadzano. Możesz mi to zapewnić?
– Wedle twego życzenia. – Pracownik sądu zgiął się w ukłonie. – Będę w archiwum. Zawołaj, panie, gdybyś czegoś potrzebował.
Oddalił się.
Sav odetchnął głęboko, wytarł spotniałe dłonie o spodnie i zabrał się za stertę pergaminów.
Nim minął kwadrans, zrozumiał, dlaczego wybrał inną karierę.
Czytanie nigdy nie było jego ulubionym zajęciem – jakkolwiek posiadanie tej umiejętności zdecydowanie ułatwiało życie, zwłaszcza jeśli przychodziło do zawierania i egzekwowania kontraktów. Przeżywszy z górą trzydzieści wiosen Sav zdążył się przekonać, że zdecydowanie bezpieczniej polegać na papierze niż na czyimś słowie, a niektóre instytucje – na przykład Wielki Bank Corthii, którego filie wyrastały w Środkowych Krainach niczym grzyby po deszczu – nie honorowały innej formy zawierania umów. Jednak żaden kontrakt ani książka, z jakimi Sav miał do czynienia, nie mogły się równać z prawniczym bełkotem oficjalnych pism sądowych. Przez pierwszą część lektury najemnik ledwie przebrnął. Dopiero później znalazł bardziej interesujące zapiski.
Sprawa „sieroty z Adeny” wywoływała powszechne poruszenie od chwili, gdy ją założono – a zwłaszcza odkąd aresztowano trzech młodych szlachciców o dotychczas „nieposzlakowanej opinii”, jak zapewniał jeden ze świadków (również pasowany). Dotąd w podobnych przypadkach, gdy pokrzywdzona osoba była niższego stanu, oskarżonych szlachciców zwalniano za poręczeniem, zobowiązując ich (na rycerskie słowo honoru) do stawienia się na rozprawie. Nowy kodeks wykluczał taką możliwość. Zwłaszcza gdy w grę wchodził gwałt.
Zawiadomienie o przestępstwie złożyła niejaka Dhalla, dziwka z okolic portu. Sav podejrzewał, że to właśnie z nią przyszło mu niedawno rozmawiać. Pozwani usiłowali ją zdyskredytować, jednak sędzia uznał ją za wiarygodnego świadka, ponieważ… uczciwie wykonywała swoją pracę. Nie odnotowano żadnego zgłoszenia od oszukanego czy niezadowolonego klienta, a władze miejskie potwierdziły, że Dhalla od lat sumiennie odprowadza podatki. Ponadto miała dobrą opinię wśród sąsiadów. Konkretnie: nie donosiła. Skoro więc zdecydowała się to zrobić, musiała mieć po temu ważny powód.
Powód nosił imię Teri i w felernym dniu miał czternaście lat. Prawdopodobnie, bo nie sposób było tego dokładnie ustalić. Dziewczyna mieszkała kątem u Dhalli i usiłowała zarabiać na swoje utrzymanie: najpierw żebrząc, później korzystając ze swojego Daru. Zaczęła od prostych kuglarskich sztuczek, potem nauczyła się tańca z ogniem, a jej popisy stały się lokalną atrakcją. Na swoje nieszczęście wpadła w oko trzem znudzonym szlachcicom, którzy po jednym z występów zaciągnęli ją do opustoszałego magazynu, gdzie przez kolejne godziny używali sobie w najlepsze, spętawszy dotkniętą Darem dziewkę inahilowym łańcuchem.
Udręka Teri nie skończyła się jednak w portowym magazynie. Znalazła kontynuację w sądzie, w którym – mimo napomnień sędziego – dziewczynę wyzwano od wiedźm i kurew, imputując, że gdyby zaloty młodych szlachciców faktycznie były jej nie w smak, ze swoim darem byłaby w stanie się obronić. Poza tym nikt nie słyszał, by protestowała.
Niemowa, pomyślał gniewnie Savander i odsunął od siebie papiery. Jasne.
Argument dotyczący możliwości użycia Daru jako broni także był kretyński. Zdolności do korzystania z Mocy – objawiające się sporadycznie poza rejonami objętymi Przysięgą Erloca – rzadko dawały się łatwo ujarzmić, a silne emocje praktycznie uniemożliwiały ich kontrolę. Dawny mistrz Savandera, wygnany kapłan boga ognia, wyłożył mu to kiedyś bardzo dokładnie. Skurwiele mieli szczęście, że nie spłonęli żywcem, zanim związali dziewkę inahilem. Szkoda.
Przymknął powieki. Naprawdę robił w życiu różne rzeczy. Niekiedy paskudne. Jednak zawsze odczuwał niesmak, gdy miał do czynienia z czystym, bezinteresownym bestialstwem. Zapewne przyczyniła się do tego Arissia Doeriana, kurtyzana, którą poznał kiedyś w Vergii. Przez rok, gdy dla niej pracował, nauczyła go wrażliwości… i pomogła mu poradzić sobie z własnymi traumami. Nie stał się przez to szczególnie dobrym człowiekiem, ale na pewno skuteczniejszym wojownikiem. Szybko się bowiem przekonał, że kluczem do zwycięstwa jest dobre poznanie przeciwnika, a to, co człowiek ma w głowie, może mieć większe znaczenie niż broń, którą trzyma w rękach.
Teraz przyszło mu zweryfikować to, co pomyślał w pierwszej chwili o Teri. Dziewka, choć niema, wcale nie była niedojdą. Po tym, co ją spotkało, aż dziwne, że w ogóle wychodziła do ludzi. Jeszcze bardziej zdziwiło go to, że on sam aż tak się przejął jej losem. Chyba trochę za bardzo wczuł się w rolę starszego brata. Odetchnął kilka razy i powróci do lektury.
Argumenty obrony zostały zbite przez świadka, który dokonał oględzin obrażeń pokrzywdzonej. W zeznaniach zwrócono uwagę na charakterystyczne odbarwienia skóry rozciętej przez inahil – a sam fakt użycia tego metalu świadczył zarówno o intencji oskarżonych, jak i braku woli (oraz bezbronności) ofiary. Gdyby zaś sędziemu nie wystarczyły rany na nadgarstkach, świadek przygotował obszerniejszą dokumentację na piśmie. Ze względu na dobro pokrzywdzonej nie przedstawiono jej na głos. Dokładny, wręcz medyczny opis uszkodzeń ciała, jakich doznała „sierota z Adeny”, został przekazany sędziemu i dołączony do akt sprawy. Spisano go równym, kobiecym pismem i opatrzono pieczęcią z tym samym znakiem, który otworzył Savanderowi drzwi do archiwów sądowych.
Najemnik obrócił w dłoniach pierścień z herbem księżniczki Roavenu i ponownie zerknął do dokumentów. Czyn trzech szlacheckich synów, jakkolwiek budzący zgrozę, nie był dla niego niczym niespotykanym. Podobne akty przemocy widywał w Adenie jeszcze jako dzieciak i szedł o zakład, że pod tym względem przez lata niewiele się zmieniło. Niezwykłe było to, co wydarzyło się potem. To, że zawiadomiono śledczych. To, że sprawa została potraktowana poważnie… i że wkrótce bezpośrednio zaangażowała się w nią sama księżna Ceverde.
Zabębnił palcami o blat. Na ile zdążył poznać Araven, to nie było działanie na pokaz. W zapisie zeznań świadków zwrócił uwagę na fragment, w którym ktoś wspominał o obietnicy księżnej, że będzie stała na straży praw wszystkich poddanych, i że początkowo nikt nie brał tej deklaracji poważnie – co zresztą zgadzało się z informacjami, które Sav uzyskał wcześniej. Sprawa „sieroty z Adeny” pokazała, że jej wysokość rzeczywiście przejmuje się losem miejskiej biedoty i zamierza ściśle egzekwować przestrzeganie swoich edyktów. Jednak prawdziwe oddanie obywateli zaskarbiła sobie czymś innym. Czymś, co zrobiła, chociaż nie musiała… oraz czymś, czego nie zrobiła, mimo że usilnie ją o to proszono.
Przygarnęliśmy ją na prośbę księżnej. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła jej zatrzymać na zamku.
Sav potrafił sobie wyobrazić niechęć dworskiej elity wobec dziewki, którą księżna objęła swoją protekcją. Zwłaszcza że nie znalazła litości dla jej krzywdzicieli…
I właśnie to był trop, którym postanowił się teraz zająć.
Przysunął do siebie plik listów adresowanych bezpośrednio do je wysokości. Wrył sobie w pamięć herby i nazwiska (uznał, że bezpieczniej będzie niczego stąd nie wynosić), złożył dokumenty najstaranniej, jak umiał, i przywołał archiwistę.
– Akta prowadzicie wzorowo. – Obdarzył urzędnika szerokim uśmiechem. – Jej wysokość będzie usatysfakcjonowana.
***
Po opuszczeniu gmachu sądu Sav stwierdził, że potrzebuje solidnie przepłukać gardło. Brał udział w niejednej bitce, a raz nawet asystował przy wykopaliskach na pustyni – a jednak miał wrażenie, że nigdy nie nałykał się tyle kurzu. Może zresztą nie chodziło o ilość: kurz z archiwum po prostu był inny i wydawał się nie tylko osiadać w gardle, ale wręcz przenikać do tkanek. Tym bardziej więc należało się go jak najszybciej pozbyć.
Jakiś czas rozważał, do której gospody się udać. Wreszcie – mimo pewnych obaw – zdecydował się na karczmę „Pod książęcym butem”. Głównie dlatego, że mogła się pochwalić kolekcją herbów wszystkich szlacheckich rodów Ceverde. Wygładził tunikę na koszuli, poprawił cokolwiek już zmierzwioną kitkę i ruszył pewnym krokiem w stronę jednej z najstarszych ceverdyjskich oberży, starając się wyglądać tak, jak przystało na dworzanina po służbie. Na szczęście miał na kim się wzorować. Uśmiechnął się złośliwie. Książęcy sekretarz choć raz mu się na coś przydał.
Wnętrze nie zmieniło się od czasu, gdy tu bywał, by za obiecane srebro podjudzać bywalców przeciwko panującej władczyni. Miał jednak wrażenie, że jest tu zdecydowanie spokojniej niż przed kilkoma miesiącami, choć w knajpie nie brakowało gości. Niektóre twarze wydawały mu się znajome. O, choćby dryblas drzemiący przy szynkwasie. Albo ten oberwaniec, który wtoczył się do karczmy wkrótce po nim.
Nieznacznie odwrócił głowę od nich obu. Zamówił miejscowe piwo, minął centralne palenisko na wysokiej podmurówce oraz stół, przy którym zwykł siadać najczęściej, i wybrał miejsce znajdujące się nieco na uboczu, na końcu długiej ławy częściowo okupowanej przez innych gości. Stąd miał dobry widok na ścianę zapchaną portretami władców i starannie wymalowanymi herbowymi tarczami. Skrzywił się mimowolnie, rozpoznawszy znaki szlachciców, którzy go zwerbowali. Ciekawe, że Araven nie kazała ich zdjąć. Podobnie jak kilku innych…
Skoncentrował wzrok na dwóch wizerunkach umieszczonych w najwyższym rzędzie, przyozdobionym pękami suszonych kwiatów. Jeden przedstawiał kwiat róży, drugi – skrzyżowane miecze. Oba herby łączyły te same barwy: złoto figury i zieleń pola, identycznie jak… Mimo woli zerknął na swoją tunikę. Herb Ceverde, znak panującej dynastii, zachowywał dokładnie ten sam schemat. Sav zastanawiał się, czy miało to jakieś znaczenie. Mgliście kojarzył, że była o tym jakaś legenda, ale teraz nie umiał jej sobie przypomnieć.
Karczmarz się nie spieszył. W innych okolicznościach Savander zrugałby go za opieszałość, jednak teraz wolał nie zwracać na siebie uwagi. Z nudów ponownie zapatrzył się w ścianę z herbami. Zieleń i złoto. Złoto i zieleń. A ponad tym wszystkim zadziwiająco równy rząd portretów koronowanych głów.
Jednej brakowało.
– Nie podoba ci się wystrój, panie? – odezwał się burkliwie właściciel przybytku, stawiając przed nim kufel: chyba najbardziej obtłuczony kawał wypalonej gliny, jaki zdołał znaleźć.
– Przeciwnie. – Sav powstrzymał się od syknięcia. Doskonale pamiętał, że poprzednim razem, gdy nie nosił książęcej tuniki, stawiano przed nim zdecydowanie lepsze naczynia. – Pasuje do tego wnętrza. Te herby wiszą tu od początku?
– Pamiętają czasy pierwszych władców – wtrącił mężczyzna siedzący za stołem najbliżej Savandera. Sygnet na jego palcu sugerował szlachectwo, choć spłowiałe odzienie wskazywało, że rodowi raczej nie powodzi się najlepiej. – Tych, którzy wywodzili się z Amran.
Zatem o tę legendę chodziło… Sav zrozumiał, czemu nie mógł jej sobie przypomnieć. Po prostu uznawał ją za bujdę. Co niby ludzka kraina mogła zaoferować mieszkańcom Ukrytego Świata? Jaka wyższa istota zdecydowałaby się władać czymś, co dla niej było kupą łajna?
Najwyraźniej jednak miejscowi (zwłaszcza pasowani) widzieli to inaczej.
Wbił wzrok w ostatni z portretów. Przedstawiona na nim młoda kobieta odrobinę przypominała Araven – zwłaszcza koroną złotych włosów. Nie zgadzał się kolor tęczówek: te namalowane na obrazie miały barwę szmaragdów. Artystę chyba odrobinę poniosło. Nikt nie miał takich oczu.
Złoto i zieleń.
– Piękna dziewczyna – odezwał się obojętnym tonem i niespiesznie pociągnął z kufla.
– Ostatnia księżniczka krwi – usłyszał. – Wkrótce zabraknie nawet tej rozcieńczonej. A wtedy niech bogowie mają nas w opiece.
– Czy aby za bardzo nie dramatyzujesz, panie? – Sav sięgnął do dawno nieodkurzanych zakamarków pamięci. – Nie słyszałem, by po śmierci Gissera istoty z Amran zaczęły nagle masowo porywać ludzi do swojej dziedziny.
– Za to panoszy się tu coraz więcej Nivrów – wtrącił dryblas przy szynkwasie. – Gisser kazałby ich wytłuc. Nie pozwoliłby wydać córki na zatracenie.
Sav zacisnął zęby. Nie tak dawno, gdy podburzał tutejszą brać przeciw Araven, sam używał podobnych argumentów. Skandal, jaki wywołały zaślubiny dziedziczki Gissera z barbarzyńskim księciem z Północy, okazał się doskonałym argumentem dla wynajętego podżegacza, nawet jeśli los księżniczki niewiele go obchodził. Była tylko narzędziem.
I kolejnym elementem cholernej układanki.
– …Książe nie dopuściłby do przerwania linii błogosławionej krwi w imię plugastwa naznaczonego dziką magią – sarkał szlachcic. – Tymczasem przez jedną niemą kur… – urwał, pochwycony niespodziewanie za szmaty tuż pod szyją. Sav, gdy chciał, umiał się poruszać ze zwinnością Amaina.
– Dokończ – wysyczał. – A legendarnego dziedzictwa będzie tu jeszcze mniej.
Ryzykował – wiedział o tym. Po pierwsze, nie mógł być pewien, czy szlachetka należy do jednego z „błogosławionych rodów”, przypisujących sobie dziedzictwo Ukrytego Świata (i udział w prawie do sukcesji). Po drugie, zwracanie na siebie uwagi w jego sytuacji było zwyczajnie głupie.
Tylko że Sav od dawna nie miał okazji dać nikomu po gębie.
– Panowie… poniechajcie – odezwał się bełkotliwie oberwaniec z czupryną nierówno obciętych włosów. Pojednawczo położył dłoń na napiętym ramieniu Savandera, ten jednak kompletnie go zignorował.
– No już. – Sav zmrużył powieki, nie odrywając wzroku od pochwyconego rycerza. – Dokończ. Pokaż, że masz jaja, a pozwolę ci je zachować.
Szlachetka pogardliwie wydął usta. I spełnił jego życzenie.
Cios najemnika pozbawił go przytomności. Sav trochę się tym zdziwił: naprawdę nie spodziewał się u siebie tak silnej reakcji. Nie miał w zwyczaju przejmować się losem sierot (jakkolwiek byłby okrutny i niesprawiedliwy) ani bronić ich dobrego imienia przed każdym napotkanym idiotą. Tym razem jednak coś w nim pękło. Może przez blizny na rękach Teri, zwłaszcza te, które okazały się jej dziełem. A może przez tortury czytania akt sądowych.
– Napaaaść!!! – nagły wrzask przerwał jego dywagacje. Kątem oka Sav zauważył, że niemrawy dotąd dryblas opuszcza posterunek przy szynkwasie i zaczyna zmierzać w jego stronę. – Książęcy zbir zaatakował szlachcica!!!
– Niewinnego! – zawtórował ktoś.
Sav zrozumiał, że dał się wciągnąć w pułapkę. W dodatku w książęcych barwach. Araven z pewnością nie ucieszy się z takiego obrotu sprawy. W desperacji odwołał się do czegoś, co ta pasowana hałastra powinna świetnie rozumieć. Przynajmniej w teorii.
– Skurwiel obraził moją siostrę! – ryknął. – Żaden z was nie przepuściłby takiej zniewagi płazem!
Słowa najmity wywarły wrażenie – choć nie na długo. Chwilowe osłupienie szybko ustąpiło przed zwykłą, czystą nienawiścią. Nie wobec Sava: wobec osoby, którą reprezentował. Nawet jeśli robił to poprzez skradzioną tunikę.
– Nie padło niczyje imię – zauważył rzeczowym tonem karczmarz. – Jeśli kogoś tu znieważono, to tylko w twojej głowie. A każdy w tej izbie zaświadczy, że…
– Uderzyłeś bezbronnego człowieka – uzupełnił dryblas z paskudnym uśmiechem.
– Zgodnie z nowym edyktem księżnej, wobec prawa wszyscy są równi – ciągnął gospodarz przybytku, podczas gdy siedzący dotychczas goście zaczynali się podnosić z ław. – Rycerze, dziwki, sieroty…
– I książęcy słudzy – dopowiedział ktoś.
Sav rozejrzał się nerwowo. Kilka gąb wykrzywiło się paskudnie, niektóre ręce od niechcenia oparły się na głowicach krótkich mieczy i noży, choć na razie nikt nie dobył broni. Czekali na jego reakcję. Na błąd, który musiał popełnić, bo z obecnej sytuacji nie było dobrego wyjścia. Dał się podejść jak dziecko.
– Wezwę straż miejską – zaoferował młodzik z szaro-blond czupryną, ten sam, który wcześniej usiłował załagodzić konflikt, po czym ruszył pospiesznie w stronę drzwi. Sav skoczył za nim, lecz skurwiel okazał się zaskakująco zwinny. Wymknął się wyciągniętej ręce, zanurkował pod stołem i niczym zając wyprysnął z drugiej strony, podczas gdy Savanderowi zagrodzono drogę. Sześciu ludzi. Co teraz, do kurwy nędzy? Miał się bić? Zabić lub dać się zabić? Czy pokornie czekać na przybycie cholernej straży miejskiej, z którą całkiem niedawno miał niezbyt fortunne spotkanie?
Błyskawicznie skalkulował swoje szanse. Wyszło mu, że wypadają lepiej przy mniejszej liczbie przeciwników.
Uniósł ręce w pokojowym geście i zaczął powoli wycofywać się w stronę paleniska. Poczuł żar za plecami, gdy jego łydka oparła się o rozgrzaną podmurówkę. Będzie bolało, pomyślał. Szkoda, że nie było przy nim Teri. Korciło go, by sprawdzić, na co stać tę dziewczynę, gdy nie krępował jej inahil. Na razie jednak był zdany na siebie.
– Przyznaję, że trochę mnie dziś poniosło – odezwał się pojednawczym tonem. – Rozumiecie jednak, że broniłem bynajmniej nie własnego honoru. Panowie… – Potoczył wzrokiem po zebranych, bez pośpiechu, by dokładnie zanotować ich postury, uzbrojenie i stan upojenia alkoholem. – Co powiecie na przeprosiny?
– W rzyć je sobie wsadź, gadzie! – Dryblas, który uwziął się na niego jako pierwszy, omal się nie opluł. – Ludzie się dowiedzą, jak sobie poczynają pachołkowie tej… – urwał, oberwawszy w skroń płonącym polanem. Drugie, podobne, pomknęło w stronę suszonych kwiatów ozdabiających portrety ceverdyjskich władców. Badyle błyskawicznie zajęły się ogniem, a goście karczmy stanęli przed dylematem, czy ratować świętości, czy schwytać zbira, który naraził je na zniszczenie.
Sav nie sprawdzał, która z tych opcji zyska przewagę wśród gawiedzi. Przeklinając poparzone ręce, skoczył w stronę szynkwasu.
– Wodyyy!!!
Gospodarz próbował zagrodzić mu drogę, lecz Savander, zwinnie uchyliwszy się przed ciosem, trzasnął go pięścią w kark, po czym rzuci zwiotczałe ciało pod nogi kolejnym atakującym. W jego nozdrza uderzył swąd palonego zielska, a uszy wypełniła wrzawa gniewnych głosów, w której dało się wychwycić szelest dobywanych kling.
– Brać skurwysyna!!!
Najemnik nie zamierzał się mierzyć z odsłoniętą stalą. Przeskoczył nad szynkwasem i dopadł drzwi, które – jak pamiętał ze swoich poprzednich wizyt – wiodły przez spiżarnię prosto na podwórze.
Goście gospody musieli się zająć gaszeniem pożaru, bo za Savander nie usłyszał za sobą kroków kolejnych ścigających. Dla pewności zostawił jednak za sobą kilka przewróconych beczek. Wypadł na zewnątrz, potknął się o wylegującego się za progiem kota (za co oberwał pazurami po łydce) i przeraził staruszkę zajętą wieszaniem prania. Kobieta wrzasnęła, lecz Sav ją zignorował; puścił się biegiem przez podwórze, wpadł w szczelinę między budynkami, z której już wcześniej zdarzało mu się korzystać i przedostał się do najbliższej uliczki, a potem do kolejnej. Przebywszy kilka przecznic i podwórek uznał, że może sobie pozwolić na złapanie oddechu. W pierwszym lepszym zaułku pozbył się książęcego łacha (upewniwszy się, ze woreczek z pierścieniem wciąż bezpiecznie spoczywa na jego piersi), po czym jak gdyby nigdy nic skierował kroki do miejsca, gdzie zostawił konia, modląc się, by inni słudzy korony nie dotarli tam przed nim.
***
Stajnia przy kuźni pod murami była niemal pusta, co najemnik przyjął z ulgą. Rzucił pryszczatemu chłopcu stajennemu miedziaka za przypilnowanie wierzchowca i zaczął pospiesznie szykować go do drogi. Wcześniej planował poszukać przytulnego noclegu w Adenie, teraz jednak ta opcja nie wchodziła w grę. Sav musiał się wydostać z miasta, zanim zamkną bramy… i zanim wieść o nim rozniesie się wśród strażników miejskich. Sapnął gniewnie. Szkoda, że zdołał powstrzymać tamtego chłystka, zanim…
– Nie ruszaj się.
Zacisnął zęby. O wilku mowa, pomyślał ze złością. Głównie o to, że dał się podejść.
– Zapewniam, że to niepozoru…
– Zamknij się – przerwał głos, w którym Sav wychwycił lekki sardyjski akcent. – Unieś ręce tak, bym je widział. Dobrze. Odwróć się w moja stronę. Powoli. Przy pierwszym gwałtownym ruchu strzelę.
Najemnik wykonał polecenie. Przed sobą, tak jak się spodziewał, ujrzał tego samego młodzieńca, który wymknął mu się „Pod książęcym butem”. Wbrew oczekiwaniom najmity chłopakowi nie towarzyszył jednak kordon strażników miejskich. Był sam, uzbrojony w gotową do strzału kuszę, jedyną broń, która w ewentualnym starciu mogła mu dać przewagę. I mierzył z niej w pierś Savandera.
– Oddaj, coś ukradł – rzucił.
Najemnika zatkało. Spodziewał się raczej pospolitej próby rozboju. Głos nieznajomego i pobrzmiewający w nim sardyjski akcent również nie dawały mu spokoju.
Przyjrzał się młodemu mężczyźnie. Tak, gdzieś już widział tę gębę. Wbrew temu, co zwykle twierdził, miał doskonałą pamięć do imion i twarzy, i rzadko dawał się zwieść prostymi sztuczkami. Dość łatwo było zmienić odzież, fryzurę czy zarost. Gorzej było z naturalną mimiką twarzy czy sposobem poruszania się. Przeciętny człowiek mógłby nie zwrócić na to uwagi, ale Sav, wychowany w rynsztokach Adeny, wiedział, jak i na co patrzeć.
Wzrost około sześciu stóp. Szczupła, choć zwarta budowa ciała, świadcząca o dobrym odżywieniu, na które przeciętny żebrak nie mógłby sobie pozwolić. Sprężysty krok. Gęste włosy w kolorze popielatego blondu i charakterystyczne, szarozielone oczy, które młodzieniec starał się ukrywać pod kapturem. Sav przeszukał pamięć. Gdyby zignorować odzienie…
Pamięć podsunęła mu kilka całkiem niedawnych wspomnień. Włóczęga na wozie. Uciekinier w dzielnicy portowej, który niespodziewanie ściągnął na siebie uwagę straży miejskiej. Pijaczyna w gospodzie nieopodal zamku… i młody mężczyzna na szczycie baszty, który towarzyszył Araven i na jej polecenie podał Savanderowi płaszcz.
Żmija posłała za nim szpiega. Jakim cudem nie zorientował się wcześniej? I czemu skurwiel nagle postanowił się ujawnić?
– To koniec, Savander. – Młodzieniec uniósł kuszę wyżej. – Oddaj, coś ukradł, a być może jej wysokość doceni ten akt dobrej woli i okaże ci łaskę.
Jasne, pomyślał Sav. Każe mnie ściąć zamiast połamać kołem.
Był zły. Doprawdy, Araven mogłaby się zdobyć na odrobinę zaufania. Zgoda, miał fatalną reputację, służył ludziom biorącym udział w zamachu na jej życie, a teraz ją okradł, ale mimo wszystko…
– Ręce mi mdleją. – Yaern (tak, teraz Sav przypomniał sobie jego imię) opuścił broń niżej i obrał inny cel, w jakiś sposób bliższy najmicie niż serce.
Savander zaklął i wsunął dłoń za koszulę. Zmacał niewielki woreczek i dłuższą chwilę miętosił go w dłoni.
– Popełniasz błąd, mały.
– To ty go popełniłeś. Zmarnowałeś swoją szansę. Araven już dawno powinna…
Urwał, gdy w jego stronę pomknął miniaturowy mieszek. Yaern chwycił go odruchowo… przez co na moment oderwał rękę od kuszy. Trwało to mgnienie oka. Wystarczająco, by Sav zdążył go dopaść.
Uderzeniem w nadgarstek wytrącił mu z ręki kuszę. Mechanizm spustowy nie wytrzymał wstrząsu; uwolniony bełt o włos minął końskie kończyny i z impetem wbił się w drewniane koryto, które wnet zaczęło przeciekać. Sav nawet tego nie zauważył; korzystając z przewagi wzrostu i wagi, całym ciałem rzucił się na młodzieńca, powalił go na ziemię i przycisnął przedramię do jego krtani.
– Przeszkadzasz mi w robocie, chłystku – syknął. – Powierzono mi ważne zadanie. A ja, wyobraź sobie, zamierzam się z niego wywiązać. Możesz to przekazać jej wysokości, gdy już oprzytomniejesz.
Chłopak próbował coś odpowiedzieć, lecz Sav nie dał mu na to szansy. Poderwał go za szmaty z ziemi i rąbnął go czołem w łeb. Nie był pewien, czy zdołał pozbawić go przytomności, ale nie miał czasu tego sprawdzać. Gówniarz przez jakiś czas nie powinien stanowić zagrożenia. W innych okolicznościach Sav pewnie by go zabił, ale podejrzewał, że nie zyskałby tym przychylności księżnej.
Obrócił w palcach pierścień z rodowym herbem Araven i starannie umieścił go w sakiewce przy pasku, po czym wyprowadził konia na zewnątrz i rączym kłusem ruszył w stronę głównej bramy miasta, zdeterminowany zdążyć przed cholernym zmierzchem.
Zdążył w ostatnim momencie.