Następnego dnia znów wezwano go do księżnej. Tym razem jego przewodnikiem – zamiast kordonu zbrojnych – był szczupłej budowy dworzanin w średnim wieku, odziany w strój w zielono-złotych barwach Ceverde, z wyszytym na tunice herbem księżnej. Jasne, niemal białe włosy i intensywny błękit oczu sugerowały pokrewieństwo z mieszkańcami Sardii, choć wymowa książęcego wysłannika była pozbawiona tamtejszego twardego akcentu.
– Jestem Devan, sekretarz księżnej. – Z twarzy mężczyzny, gdy wywołał Savandera z celi, biła otwarta wrogość. – Jej wysokość cię oczekuje. Najwyraźniej wywarłeś na niej wrażenie.
– Starałem się – przyznał Sav poważnie. Kątem oka dostrzegł, jak na sąsiedniej pryczy Arvil zwija się ze śmiechu. Z satysfakcją zauważył też, że dworzanin zaciska szczęki.
– Tym razem będziesz musiał bardziej się postarać. Głową – uściślił Devan. – Oczywiści o ile chcesz ją zachować, najmito. Chodź za mną.
Bez sprzeciwu podążył za książęcym sekretarzem. Strażnicy dołączyli do nich, gdy tylko opuścili więzienny korytarz. Dwóch. Gdyby mu zależało, powaliłby ich w jedno, może dwa uderzenia serca. Zwłaszcza że nie założono mu kajdan.
Uśmiechnął się pod nosem. Najwyraźniej jej wysokość także lubiła ryzyko. Doprawdy, ta znajomość zapowiadała się coraz bardziej interesująco.
Poniewczasie uświadomił sobie, że nawet nie pomyślał o tym, by spróbować uciec.
Ku zaskoczeniu Savandera nie powiedziono go – jak poprzednio – do komnat jej wysokości, lecz na szczyt górującej nad zamkiem baszty. Po tygodniach gnicia w lochu i wyczerpującej wspinaczce krętymi, wąskimi schodami haust świeżego powietrza sprawił, że Savanderowi zakręciło się w głowie. Kurczowo chwycił się krawędzi blanek. Rozpościerający się z nich widok – i odległość do ziemi – niestety nie poprawiły jego samopoczucia. Odwrócił się i oparł o mur plecami. Zimny wiatr przeniknął przez materiał jego koszuli. Zadrżał.
– W porządku, najmito? – Araven, okutana w ciemny wełniany płaszcz, obdarzyła go kpiącym uśmiechem. Towarzyszący jej zielonooki młodzieniec z imponującą kitą szaroblond włosów zrobił dokładnie to samo.
– W porządku – burknął, powstrzymując szczękanie zębami. – Piękna pogoda dzisiaj.
Księżna skinęła głową towarzyszowi.
– Yaern, daj mu płaszcz. I zostaw nas samych.
Młodzik rzucił Savanderowi wełniany tobołek i skierował kroki ku skrytym w baszcie schodom.
– Zaczekam na dole. Gdybyś potrzebowała…
– …wtedy cię zawołam. Dziękuję.
– Dlaczego tutaj? – spytał Savander, gdy już owinął się z płaszczem, odrobinę zbyt małym jak na jego wzrost i posturę.
– Chciałam ci pokazać kraj, któremu być może będziesz wkrótce służył. – Wyjrzała przez przerwę między blankami i gestem przywołała Savandera do siebie.
– „Być może?” – podchwycił i podążył za jej wzrokiem. Zapewne chciała mu pokazać zielone lasy i błonia usiane z rzadka skupiskami chat, jednak jego uwagę przykuły wrony wciąż oskubujące wystawione na podgrodziu trupy. – Sądziłem, że już dobiliśmy targu.
– Najpierw chcę się przekonać, czy właściwie cię oceniłam – stwierdziła twardo i zwróciła ku niemu twarz. – Dostaniesz zadanie. Tu, w Ceverde. To, czy ostatecznie dobijemy targu, zależy od tego, jak je wykonasz.
– Sprawdzian – zrozumiał.
– Możesz tak to nazwać. – Wzruszyła ramionami. – Muszę wiedzieć, czy jesteś w stanie podołać ważniejszej misji. Rozumiesz, że to dla mnie duże ryzyko… i jeszcze większy akt zaufania. Zwłaszcza przy twojej… sławie.
Sav skrzywił się mimo woli. Wieść o wypadkach w Dwudziestce Creydana wlokła się za nim niczym smród za zaciężnym wojskiem. Przypuszczał, że może za to podziękować swojemu dawnemu druhowi.
Szczelniej owinął się płaszczem. Na podgrodziu wrony wciąż biły się o resztki z ostatniej egzekucji; ich podniecone krakanie docierało nawet tutaj. Zdecydowanie nie miał ochoty stać się dla nich obiadem.
– Mów, o co chodzi, pani.
– Twoi zleceniodawcy wyznali, że w spisek przeciwko mnie był zaangażowany ktoś jeszcze – odparła Areven. – Prawdopodobnie ktoś ze szlachty i niemal na pewno więcej niż jeden. Niestety nie byli w stanie podać dokładniejszych informacji.
– Oprawcy waszej wysokości przesadzili z gorliwością? – Savander uniósł brwi.
Księżna puściła jego sarkazm mimo uszu.
– Czy coś o tym wiesz?
– O oprawcach? – Wbił wzrok w obiekt zainteresowania czarnych ptaszysk. – Na szczęście nie miałem okazji…
– O zdrajcach, najmito. – Głos Araven zabrzmiał ostrzej. – Jeśli brakuje ci rozrywki, po naszej rozmowie chętnie zapoznam cię z katem. Tymczasem bądź łaskaw trzymać się tematu.
Sav westchnął niecierpliwie.
– Wasza wysokość powinna wiedzieć, że panowie szlachta niechętnie rozmawiają z ludźmi z gminu, zwłaszcza mądrzejszymi od siebie. Nie byli zadowoleni, gdy wskazałem im słabe punkty ich planu. Stwierdzili, że nie płacą mi za myślenie, kazali mi się nie wtrącać i robić swoje. Więc zrobiłem swoje. Co do cholernej literki. Resztę znasz.
– Byłbyś w stanie wytropić ich popleczników?
Wzruszył ramionami.
– Musiałbym opuścić te mury. Nie wiem, czy waszą wysokość stać na takie zaufanie. – zauważył zgryźliwie.
– Zaryzykuję. – Kobieta skrzyżowała ręce na piersi. – Dowiesz się, kim są ci, którzy naprawdę stoją za zamachem na moje życie. Odnajdziesz ich… i dostarczysz mi ich głowy.
– Dosłownie? – upewnił się.
Uśmiechnęła się zimno.
– Wybór pozostawiam tobie.
***
Sav nabrał powietrza w płuca z taką rozkoszą, jakby kosztował najlepszego corthyjskiego wina. Odkąd zgodził się podjąć zleconej przez księżną misji, cieszył się na zamku względną swobodą – ba, dostał nawet własną izbę – jednak dopiero po opuszczeniu murów poczuł prawdziwy smak wolności. Pomyślał, że pod tym względem był podobny do Avero an Daara: obydwaj nie znosili zamknięcia ani więzów, jakkolwiek po bliższym zaznajomieniu się z księżną Ceverdyjczyk był skłonny zaakceptować pewne wyjątki od tej reguły.
Wspomnienie o dawnym druhu wywołało na jego twarzy cierpki grymas. Psiakrew, naprawdę mógł lepiej rozegrać tamtą sprawę. Na przykład od razu przekonać Amaina do swoich racji… albo go zabić, gdy miał po temu okazję. Tymczasem głupi sentyment do dziś odbijał mu się czkawką i kładł się cieniem na jego reputacji, bo Avero okazał się cholernie pamiętliwym skurwielem.
Otrząsnął się. Było, minęło. Teraz miał inne wyzwanie. Właściwie mógłby spróbować uciec. Wypuszczenie go z zamku na staroświeckie słowo honoru było ze strony księżnej co najmniej naiwne. Sav wciąż miał w pamięci minę jej sekretarza, który od początku był przeciwny pomysłowi swojej władczyni. Nie omieszkał zresztą wyrazić tego na głos. Złamie dane ci słowo z chwilą, gdy opuści te mury, rzucił gniewnie. A Sav właśnie dlatego postanowił owego słowa dotrzymać…
No dobrze – nie tylko dlatego. Księżna dała mu szansę naprawienia nadszarpniętej reputacji, a on zamierzał ją wykorzystać. Zwłaszcza że wciąż miała w ręku jego ludzi.
Zostawił za sobą fosę głównego zamku i zagłębił się w uliczki podgrodzia. Otoczył go zwykły codzienny gwar: dzwonienie młotów w kuźniach, okrzyki przekupek zachwalających towar, kłótnie sąsiadów, odgłosy bójek smarkaczy, ujadania psów. Gdy dotarł do poszerzonego traktu, który pełnił tu funkcję rynku, do ogólnej kakofonii dołączyło krakanie wron. Ptaszyska wciąż próbowały uszczknąć coś z wystawionych na widok publiczny trupów, choć w ocenie Savandera na okaleczonych ciałach naprawdę nie zostało wiele do oskubania.
Przystanął, by się przyjrzeć tym, którzy go wynajęli i ściągnęli do Ceverde. W okrwawionych truchłach z powiewającymi smętnie włosami nie dało się rozpoznać dumnych potomków szlachetnych rodów, którzy dopiero co kazali mu „zamknąć ryj i robić swoje”. Sav niespecjalnie im współczuł. Najbardziej było mu żal, że nie zarobi już obiecanego srebra. Z drugiej strony – nowa fucha mogła się okazać o wiele bardziej korzystna… pod wieloma względami. Sęk w tym, że na razie nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać.
Rozejrzał się i odruchowo musnął palcami skromny trzosik, który odebrał za pokwitowaniem od książęcego sekretarza. Jak znał życie, przy rynku powinna być jakaś karczma – a zawsze najlepiej mu się myślało przy piwie.
Przeczucie go nie zawiodło: świeżo odmalowany szyld zapraszał do niezbyt zdobnego, ale solidnego budynku z podbudową z kamienia, stojącego w pewnym oddaleniu od miejsca kaźni i przestrogi. Sav wszedł do środka i od razu skierował się do szynkwasu. Za piwo zapłacił z góry: jako obcy w tych stronach nie mógł liczyć na kredyt, a nie chciał się narażać miejscowym. Tym bardziej, że mimo tymczasowej swobody pozostawał wyjęty spod prawa, a Araven nie oddała mu broni. Odzyskasz miecz przy następnej okazji, stwierdziła. Pod warunkiem, że będę zadowolona z efektów twojej pracy. Na pytanie, jak niby ma ją wykonać bez narzędzi, odparła: Pozwoliłam ci zachować głowę, Sav. Używaj jej. Gdybym potrzebowała tępego rębajły, nie wyciągałabym cię z lochu.
Skrzywił się nad kuflem. Może i Araven postąpiła naiwnie, powierzając misję skazańcowi, ale nie była głupia.
– Piwo ci nie smakuje, panie? – spytał karczmarz usłużnie, dostrzegłszy jego grymas.
– Przeciwnie. – Sav uśmiechnął się szeroko. – Jest doskonałe. Sardyjskie?
– Nie inaczej, panie. – Gospodarz odpowiedział uśmiechem. – Dzięki księżnej mamy zapewnione jego regularne dostawy. A przyznasz, panie, że i cena przyjazna dla sakiewki.
– Rzeczywiście. – Sav pamiętał, że w Roavenie, który graniczył z Sardią od południa, cena słynnego napitku bywała nawet trzykrotnie wyższa. – Dobrze wam pod rządami księżnej?
Pospieszył się z tym pytaniem – uświadomiła mu to nagła wrogość na twarzy właściciela szynku. Nie mógł jednak cofnąć swoich słów, więc przybrał najbardziej obojętną i niewinną minę, na jaką było go stać.
– Dobrze – usłyszał odpowiedź. Zwrócił uwagę, że z głosu jego rozmówcy zniknął służalczy ton, a zastąpiła go nutka groźby. – Wszystkim porządnym ludziom w Ceverde zależy na zdrowiu jej wysokości. Byłeś, panie, na rynku?
– Byłem.
– Widziałeś trupy?
– Widziałem. – Sav wzdrygnął się na myśl, jak niewiele brakowało, by do nich dołączył.
Karczmarz nieznacznie nachylił się w jego stronę.
– To nie byli porządni ludzie.
– Najwyraźniej. – Najemnik skinął głową. – Pozostaje mi zatem wypić za zdrowie jej wysokości – stwierdził pogodnym tonem, pociągnął solidny łyk i zawinął się do najciemniejszego kąta, z którego mógł dobrze widzieć całą izbę i jednocześnie nie rzucać się w oczy.
O tej porze w karczmie prawie nie było ludzi: oprócz gospodarza Sav dostrzegł pryszczatego wyrostka, jedną postawną, piersiastą dziewoję, uwijającą się przy palenisku i drugą, zdecydowanie młodszą i chudą jak patyk, która nieporadnie zamiatała izbę i sprawiała wrażenie, jakby bała się własnego cienia. W rynsztokach Adeny, gdzie dorastał Savander, nie przetrwałaby jednego dnia. Musiała należeć do rodziny właściciela. W przeciwnym razie dawno by ją wyrzucono.
Sav złowił nieufne spojrzenie karczmarza. Oderwał wzrok od niewiast i udał, że delektuje się trunkiem. Mimo przyjemnych wrażeń na języku i podniebieniu popadał w coraz bardziej podły nastrój. Jak, do cholery, miał się czegokolwiek dowiedzieć? Nikogo tu nie znał. Próby wypytania bywalców gospody natychmiast zwrócą uwagę potencjalnych obrońców księżnej, którzy nawet nie pomyślą, że psują mu robotę zleconą przez ich umiłowaną panią. Bo o tym, że Araven jest kochana, przekonał się miesiąc temu w Adenie.
Westchnął ponuro. Miał nadzieję, że nie natknie się na świadków tamtych wypadków – i że nie zostanie przez nich rozpoznany. Wtedy niespecjalnie się tym przejmował: nie zamierzał zagrzewać miejsca w Ceverde, a intratna fucha miała mu jedynie pomóc przetrwać, zanim ruszy szukać szczęścia gdzie indziej. Nawet on nie przewidział, jak wielką przeszkodą w realizacji planów (jego i jego zleceniodawców) okaże się zwykła gawiedź.
Właściwie to było fascynujące, że pospolity ludek tak solidarnie i licznie stanął za swoją księżną, gdy ta znalazła się w niebezpieczeństwie. Sav nie pamiętał, by poprzedni władcy Ceverde wzbudzali w obywatelach aż tak gorące uczucia. Byli zdecydowanie bardziej odlegli. Obcy.
Zadumał się nad kuflem. Kraj znacznie się zmienił, odkąd jako czternastoletni szczeniak opuścił go w towarzystwie kapłana z Morebdy – południowego miasta słynącego z doskonałej stali, której wytwarzaniem i testowaniem zajmowali się słudzy boga Suaroca. Abedus – takie bowiem imię nosił rzeczony kapłan – został wygnany ze swojej świątyni i od tamtego czasu tułał się po świecie. Na Savandera natknął się przypadkiem, gdy ten usiłował dokonać na nim rozboju. Wyszkolony w sztuce walki duchowny obronił się bez trudu – jednak zarazem dostrzegł w szczeniaku z ulicy potencjał na kogoś więcej niż portowego zbója. Zaoferował mu służbę u siebie, a chłopak zgodził się bez zastanowienia, by uniknąć ciemnicy.
Dopiero z czasem wyszło na jaw, jakich usług oczekuje od niego kapłan – i dlaczego przepędzono go z rodzinnych stron. Sav przez kilka lat znosił niekomfortowy dla siebie układ, bo w zamian zyskiwał coś, o czym w Adenie nie mógł nawet marzyć: wykształcenie i wyszkolenie w walce. Pozbawiony swego miejsca Abedus chętnie dzielił się wiedzą, a Sav mimo wrodzonej niecierpliwości był pojętnym gówniarzem. Największy talent przejawiał w sprawnościach ciała, a jego opiekun nie szczędził mu lekcji nie tylko własnych, ale i u innych mistrzów, jakich mieli okazję spotkać – nie wyłączając Amainów.
Wreszcie Savander uznał, że jego umiejętności bojowe są wystarczające, by rozpocząć niezależną karierę i definitywnie zakończyć uciążliwą relację. Abedus nie był zadowolony z decyzji podopiecznego, ale nie był już w stanie go zatrzymać. Sav zresztą wrócił do niego niedługo później. Tym razem jako wynajęty miecz.
Okazało się bowiem, że przez swoje skłonności były kapłan Suaroca zyskał spore grono wrogów, którzy tylko czekali na okazję, by pomścić doznane krzywdy. A Ceverdyjczyk, znający swego mistrza na wskroś, pojawił się niczym dar od bogów.
Otrząsnął się. Przeszłość należało zostawić za sobą. Teraz wyzwaniem było zachowanie głowy… i użycie jej zgodnie z sugestią mocodawczyni.
Wkrótce do karczmy zaczęli się schodzić ludzie. Skoro zaś Sav nie widział na razie perspektyw na owocne rozmowy, postanowił się skupić na słuchaniu.
Odszukał wzrokiem piersiastą dziewoję i przywołał ją gestem.
– Co dziś w kotle? – spytał.
– Kasza z omastą.
– Niech będzie – stwierdził. – I jeszcze jedno piwo.
Znów zapłacił z góry, czym zyskał przychylne spojrzenie gospodarza, i skoncentrował się na swoim zadaniu.
***
Przychodził do karczmy przez trzy dni – popołudniami, bo poranki poświęcił na poszukiwanie pracy. Gotówka, którą wypłacił mu Devan, mogła mu wystarczyć co najwyżej na tydzień przy oszczędnym gospodarowaniu, tymczasem do najbliższego spotkania w celu zdania pierwszego raportu pozostało dwa razy więcej czasu. Zastanawiał się, jak zapewnić sobie bardziej stałe źródło dochodu, a zarazem zyskać dobry pretekst do uważnego przyglądania się ludziom. Na rozwiązanie wpadł szybko. Potrzebował jedynie łutu szczęścia, by zjednać sobie przychylność właściciela gospody.
Szczęście uśmiechnęło się do niego akurat wtedy, gdy w sakiewce pokazało się dno, a on z żalem sączył ostatnie sardyjskie, na jakie było go jeszcze stać. Do karczmy z impetem wparował bogato odziany mąż z czteroosobową świtą, na oko Savandera majętny kupiec lub szlachcic. I zdecydowanie nie miejscowy. Poziom jego buty mógł wskazywać na obywatela Roavenu, który wciąż nie potrafił przestać myśleć o Ceverde jak o swoim lennie, choć tej zależności Araven położyła kres lata temu.
Przybysz zatrzymał się na środku izby, pomachał wydobytym zza pazuchy dokumentem z pieczęcią i władczym gestem przywołał do siebie gospodarza.
– Czym mogę służyć, panie? – Właściciel przybytku skłonił się przed gościem, choć Sav wyczuł skrywaną niechęć w jego głosie.
– Poślij kogoś, by się zajął końmi – odparł. – Przygotuj noclegi dla mnie i moich towarzyszy. I naszykuj dla nas stół biesiadny z dala od plebsu. – Ogarnął pogardliwym gestem izbę, w której, jak zwykle o tej porze, okoliczny ludek szukał wytchnienia po całodziennym trudzie.
Gospodarz zacisnął szczęki.
– Oczywiście, panie.
Wygonił pryszczatego młodzika do stajni, piersiastą niewiastę (żonę, jak Sav zdążył się dowiedzieć) – posłał do kuchni, a nieporadnej dziewce nakazał szykować stół. Niestety wielmożni panowie nie mieli dość cierpliwości, by zaczekać, aż dziewczyna upora się ze swoim zadaniem. Zirytowani brutalnie odepchnęli ją na bok, tak że tylko refleks Sava uchronił ją przed upadkiem. Spojrzała na niego przerażona, jakby chciał zrobić jej krzywdę. Natychmiast zabrał rękę.
– Zmykaj – rzucił półgłosem, a niemota udowodniła, że tę jedną rzecz potrafi zrobić szybko.
Nie był to jednak koniec nieprzyjemnych wypadków. W miarę upływu czasu (i trunku) nowi goście stawali się coraz bardziej hałaśliwi, a ich sprośne przyśpiewki zagłuszyły minstrela, który usiłował zaintonować popularną ostatnio balladę o sierocie z Adeny. Dobry humor przybyszów nie szedł w parze z nastrojami stałych bywalców karczmy, którzy zerkali ku nim z ponurymi minami i chyba tylko pretekst dzielił ich od sięgnięcia po noże.
Nie mniej zdenerwowani byli gospodarze, usiłujący nadążyć za zachciankami przybyszów. Jednej jednak nie byli w stanie spełnić.
– Jak to: nie macie dziewek? – rzucił nieco bełkotliwie wielmoża.
– Nie mamy. – Karczmarz wyraźnie osiągnął kres swojej cierpliwości. – Jeśli szukasz, panie, burdelu, najbliższy znajdziesz w Adenie.
– Och, coś się zawsze znajdzie – zarechotał największy osiłek z obstawy pryncypała, po czym pochwycił w talii chudą niedojdę, która nieporadnie zbierała naczynia ze stołu.
Dziewczyna szarpnęła się dziko, lecz to tylko rozochociło przybyszy. Przewrócili ją na stół, a wielmoża chwiejnie podniósł się z ławy i bezceremonialnie wsunął wierzgającej dziewce rękę pod spódnicę. Pobladły gospodarz próbował zainterweniować, lecz w tym momencie o jego szyję oparł się sztych miecza.
– Nie mieszaj się – syknął osiłek.
W tym momencie obecna w izbie gawiedź zaczęła się dźwigać z ław, co w osobliwy sposób przypomniało Savanderowi o wypadkach w Adenie. Najemnik nie zamierzał jednak przepuścić takiej pięknej okazji do działania. Wstał, podszedł do karczmarza i położył mu dłoń na ramieniu.
– Cofnij się, panie – rzekł spokojnie.
Pod naciskiem ręki najmity pobladły mężczyzna odsunął się od ostrza.
– Chociaż jeden rozsądny – zaśmiał się właściciel miecza i opuścił broń. Nim jednak zdążył wsunąć ją do pochwy, Sav pochwycił go na nadgarstek, wykręcił mu rękę i odebrał oręż, po czym przyłożył sztych do szyi wielmoży.
– Wystarczy – wycedził. – Obcowanie z plebsem nie przystoi tak szlachetnemu mężowi.
– Ty…
Ostrze nacisnęło mocniej, aż zarysowało skórę. Dwaj ludzie z jego świty poderwali się gwałtownie, lecz nie śmieli sięgnąć po broń, pozostali – ci, którzy przytrzymywali dziewczynę – chyba nie byli pewni, co powinni zrobić. Tymczasem sam wielmoża sprawiał wrażenie, jakby w tym momencie zupełnie wytrzeźwiał. Zerknął na rozjuszoną gawiedź, zdecydowanie bardziej liczną niż jego świta, a następnie przeniósł wzrok na klingę wciąż opartą o jego szyję. Bardzo powoli odsunął się od niemoty.
– Puśćcie dziewkę – rzucił. – Nie będziemy się bratać z plebsem.
Savander zaczekał, aż dziewczyna się ulotni. Dopiero wtedy zdecydował się opuścić miecz.
– Myślę, że czas ci do łóżka, wielmożny panie – rzekł spokojnie. – Twoim ludziom także. Jeśli grzecznie poproszą, może znajdzie się dla nich miejsce w stajni.
– Ty bezczelny… – zaczął osiłek, lecz Savander wszedł mu w słowo:
– Zważ, panie, że jesteście w mniejszości, a obywatele Ceverde bardzo poważnie traktują próby pogwałcenia ich praw. Sugeruję, byście okazali teraz gest dobrej woli i złożyli broń. Wszyscy. Gospodarz z pewnością zadba o jej bezpieczne przechowanie.
Wielmoża posłał mu wściekłe spojrzenie, ale skinął głową. Najwyraźniej mimo pijaństwa zachował resztki rozsądku. Jego ludzie okazali się jednak mniej odporni na moc złotego trunku. Podczas zdawania broni jeden z nich spróbował zaatakować Savandera… i skończył nieprzytomny na ziemi, zdzielony głowicą miecza w kark.
– Ja to wezmę – stwierdził karczmarz, podnosząc upuszczony oręż, po czym wbił twardy wzrok w rozbrojoną świtę. – Wielmożny panie, bądź łaskaw kazać swym ludziom zabrać stąd towarzysza. Mogą tu wrócić, gdy wytrzeźwieją, nie wcześniej niż jutro rano. W stajni jest boks wypełniony sianem. Zezwalam, by tam legli.
Wielmoża pobladł.
– Zapłacicie za tę zniewagę. Jej wysokość…
– Jej wysokość ma w zwyczaju uważnie słuchać relacji wszystkich stron – przerwał gospodarz ostro. – I wydaje sprawiedliwe osądy, niezależnie od czyjegoś urodzenia czy posiadanych glejtów. – Wskazał brodą dokument walający się po poplamionym blacie. – Tymczasem ponad tuzin świadków zezna, że zniewagi doznał tu kto inny. Za waszą sprawą. Jesteście pewni, że chcecie się jej skarżyć?
Znów wygrał rozsądek. Przybyły skinął na swoich ludzi, ci zaś, dźwignąwszy nieprzytomnego kompana, chwiejnym krokiem opuścili izbę. Sav na wszelki wypadek podążył za nimi. Pryszczaty chłopak, który prowadził ich do stajni, nie wyglądał na zdolnego do obrony przed trójką zakapiorów – nawet jeśli ci byli pijani. Poza tym zamierzał zrobić coś jeszcze.
Gdy wrócił, wielmoża zdążył już opuścić biesiadną izbę, a podekscytowany stajenny podbiegł do pryncypała.
– Powalił ich i związał! Wszystkich! Sam jeden! To było…
– Po coś to zrobił? – Gospodarz wbił podejrzliwy wzrok w najmitę.
– Aby nie zrobili krzywdy… sobie lub innym. – Sav uśmiechnął się szeroko. – Siano miękkie, nic im nie będzie. A może się czegoś nauczą. – Podał rozmówcy zdobyty wcześniej miecz. Karczmarz pokręcił głową.
– Zatrzymaj. Zasłużyłeś. Zresztą i tak zmierzałem ich suto policzyć za straty.
– Straty? – zdziwił się Savander. Poza kilkoma rozbitymi kuflami i bałaganem przybytek nie doznał uszczerbku.
– Moralne. – Właściciel utkwił wzrok w chudym dziewczęciu, które teraz siedziało skulone w kącie w objęciach małżonki gospodarza i łkało w jej obfity biust.
– Ta dziewczyna… to twoja córka, panie? – spytał ostrożnie najemnik.
– Teraz już tak. – Uśmiechnął się gorzko. – Przygarnęliśmy ją na prośbę księżnej. Ze względów bezpieczeństwa nie mogła jej zatrzymać na zamku. Słyszałeś, panie, o sierocie z Adeny?
– Dopiero co przybyłem do Ceverde – Sav zdecydował się na nagięcie faktów. – Nie znam wieści. Ale zdaje się, że jest taka ballada…
– Jest – przyznał gospodarz. – Posłuchaj jej następnym razem. Jej, a potem „Pieśni o Araven”. Wtedy naprawdę zrozumiesz Ceverdyjczyków.
– Chętnie – skłamał. Nigdy nie był muzykalny, a plotki i nastroje społeczne zawsze wydawały mu się cenniejszym źródłem informacji niż wypociny poetów. – Wpadnę tu, gdy zarobię na kolejne sardyjskie. Dobrej nocy, panie.
Odwrócił się. Karczmarz chwycił go za ramię.
– Zaczekaj.
– Tak?
– Szukasz pracy?