Okładka przedstawiająca rysunek kajdan na białym tle. W górnej części napis: Karolina Żuk-Wieczorkiewicz; niżej: "Prawo łaski". Całość kompozycji obejmuje wąska czarna ramka z symboem korony w górnej części i logo Avaroth.pl w dolnej

Prawo łaski (część 6)

***

Koń Savandera parskał z niezadowoleniem, ponaglany przez zniecierpliwionego jeźdźca. Zapadał zmierzch i Sav nie łudził się, że zdoła dotrzeć do swego celu przed nocą, jednak dopóki kręty leśny gościniec był jakkolwiek widoczny, chciał odjechaćjak najdalej od miasta.

Bramy Adeny zamknęły się za nim nie tylko dosłownie. Savander miał świadomość, że po dzisiejszej przygodzie kolejna wizyta w mieście zakrawałaby na samobójstwo. Ktoś w końcu by go rozpoznał. Przyjrzałby się jego świeżo ogolonej gębie, zamiast zawieszać wzrok na książęcych symbolach, i dostrzegłby w niej oblicze tego samego zarośniętego zakapiora, który niedawno sam podurzał szlachecką brać przeciwko panującej władczyni.

Sav westchnął ponuro. Trzeba było zamknąć mordę i spokoju przetrawić uzyskane informacje zamiast dawać się sprowokować, czy też – dokładniej ujmując ­– szukać okazji do zaczepki. Może nawet któryś z rycerzy dałby się pociągnąć za język i pozwolił Savanderowi uzupełnić wiedzę uzyskaną z akt sądowych. Bo na razie najemnik, mimo swojego fortelu i spędzenia godzin w archiwum, wciąż nie wiedział więcej niż Araven.

Wspomnienie o władczyni Ceverdena nowo rozpaliło w nim gniew. Potraktowano go jak idiotę. Z jednej strony – dano mu wolność w wyborze środków realizacji misji. Z drugiej – przy pierwszej bardziej, hm, niestandardowej metodzie działania postanowiono tę wolność ukrócić. Jak, do cholery, miał udowodnić swoją wartość, skoro sama zleceniodawczyni skutecznie wiązała mu ręce?!

Zgrzytnął zębami. Musiał jak najszybciej rozmówić się z Araven. Na osobności.Niestety po swoim ostatnim wyskoku nie mógł liczyć na to, że zostanie ot tak wpuszczony do zamku. Nie zdziwiłby się, gdyby księżna już wysłała za nim list gończy… a przynajmniej rozkaz pojmania go, gdy tylko się pojawi. Musiał jakoś spróbować ją udobruchać. Przesłać wiadomość. Tylko, kurwa, przez kogo?!

Yaern nie wchodził w grę. Devan prawdopodobnie z rozkoszą wydałby go w ręce kata, zanim Sav zdążyłby zamienić z księżną choćby słowo. Dziewczyny z opaską na oku nie widział, odkąd przekazała mu informację o pierwszym spotkaniu. Słodkiej trzpiotce, która świdrowała go wzrokiem za każdym razem, gdy sądziła, że nikt nie patrzy, instynktownie nie ufał, a gospodarza karczmy nie był pewien. Zwłaszcza teraz, gdy ponad miarę przeciągnął swoją nieobecność w pracy.

Przełknął ślinę, tknięty wyrzutami sumienia. Gospodarzem się nie przejmował, ale jego nieobecność mogła mieć nieprzyjemne konsekwencje dla kogoś innego. Dla jedynej osoby, na której – poza Araven – naprawdę zaczynało mu zależeć…

Nagle go olśniło.

***

Noc spędził w zagajniku w pewnym oddaleniu od gościńca – na wypadek, gdyby ktoś posłał za nim zbrojnych. Araven jednak najwyraźniej postanowiła działać dyskretnie. Cóż, Sav był w stanie sobie wyobrazić,że nie miała ochoty się tłumaczyć z okoliczności utraty swojego rodowego pierścienia. To mogło działać na jego korzyść, przynajmniej przez jakiś czas.

Przed świtem, przemarznięty na kość, wyjechał z lasu na bardziej otwartą przestrzeń. Jakiś czas zastanawiał się, co zrobić z koniem. Zwierzę mogło mu zapewnić szybką ucieczkę w razie kłopotów. Z drugiej strony – rzucało się w oczy, a jego gospodarz mógłby je rozpoznać i szybko powiązać z obecnością niesfornego pracownika. Tylko gdzie Sav mógłby je zostawić? Tak, by je nakarmiono i nie ukradziono przy okazji?

Rozejrzał się po okolicy. Oprócz kilku chat rozsianych na zasnutych mgłą polach jego uwagę zwrócił kompleks większych zabudowań. Usytuowanie nad rzeką mogło wskazywać na młyn. Uśmiechnął się pod nosem. To dawałoby mu kilka możliwości…

Ukrył niezadowolone zwierzę w małym nadrzecznym zagajniku i pod osłoną mgły podkradł się do zabudowań. Wielkie łopatkowe koło jęczało cicho, popychane przez wartki nurt, a uczy najemnika wypełniał kojący plusk wody, lecz poza tym w obejściu panowała cisza, świadcząca o tym, że gospodarze najpewniej jeszcze nie wstali. Sav przemknął pod ścianami do grubych pobielonych murów. Gdzie tu, do cholery, jest wejście?!

Wtedy rozległo się wściekłe ujadanie.Sav zamarł.

– Dobry piesek – syknął do łaciatego kundla, który wyglądał, jakby miał zaraz zerwać łańcuch, do którego był uwiązany. – Stul pysk!

Oczywiście jego prośba nie przyniosła efektu. Sav żałował, że nie ma zdolności swego dawnego druhaAvero, któremu zwierzęta nie dość, że jadły z ręki, to jeszcze były muposłuszne. Najmita nie dysponował jednak teraz ani podobnym posłuchem, ani żarciem. Właściwie najprościej byłoby kundla zastrzelić. Niestety nie pomyślał o tym, by zabrać kuszę.

– Jest tam kto?

W oknach sąsiedniego budynku błysnęło światło, po chwili zaś w otwartych drzwiach ukazała się postać niewysokiego mężczyzny w bieliźnie i z latarnią w dłoni. W drugiej ręce tkwiła broń, której w tej chwili Savanderowibardzo brakowało.

Kurwa mać.

– Jest tam kto? Pokaż się!

Przeklinając ujadającego psa, Sav powoli cofnął się do ścieżki, którą tu przyszedł i z uniesionymi rękami ruszył w stronę gospodarza. Miał nadzieję, że wygląda jak ktoś, kto dopiero wychynął z oczeretów, a nie jak niedoszły włamywacz.

– Spokojnie, dobry człowieku – odezwał się przyjaźnie. – Nie mam broni i przybywam w pokoju…

– W środku nocy? – spytał z powątpiewaniem mężczyzna.

– Już świta – zauważył Savander. – Czy młyn nie powinien wkrótce zaczynać pracy?

– A czego taki przybłęda jak ty w nim szuka?

Sav uniósł brwi w udawanym zdumieniu.

– A czegóż można szukać we młynie?

***

Gniady wałach chętnie przyjął ziarno, ale na pomysł przefarbowania sierści za pomocą mąki zareagował zdecydowanie mniejszym entuzjazmem. Sav po raz kolejny pożałował, że nie ma zdolności swojego dawnego druha. Mimo wszystko zdołał sprawić, że gniada maść szkapy przybrała dereszowaty odcień, który nie powinien od razu rzucić się w oczy właścicielowi zwierzęcia.

Skończywszy walkę z wierzchowcem, najemnik zajął się sobą i własnym owłosieniem.Wkrótce, odmieniony nie do poznania (a w zasadzie na tyle, by go nie rozpoznano od razu), w prowizorycznym kapturze z jutowego worka, zmierzał w stronę osady pod zamkiem.

Konia zostawił na obrzeżach sadyby, w zapadającej się stajni należącej do miejscowego kowala, pijaczyny, którego trzymano chyba tylko przez litość. Sav z bólem serca wsunął mu w dłoń swoją ostatnią monetę. Młynarza przekonał wcześniej do współpracy za pomocą pierścienia Araven, ale zdawał sobie sprawę, że nie powinien tego nadużywać. I tak cholernie ryzykował.

Gdy przygarbiony niczym proszalny dziad wyszedł na ulicę, przed nosem przegalopował mu mały oddział zbrojnych. Nie zwrócili na niego większej uwagi (jutowy worek i odrobina końskiego nawozu spełniły swoje zadanie) – niestety udali się wprost do miejsca, do którego i on zamierzał się udać.

Splunął ze złością. Kolejny chytry plan zdawał się właśnie brać w łeb. Najemnik nie wiedział wprawdzie, czy wizyta uzbrojonego oddziału w jego miejscu pracy jest związana z jego osobą, ale wolał tego nie sprawdzać. Tylko, jak, psiakrew, miał teraz dotrzeć do Teri?!

Na domiar złego zaczęło padać.

– Z drogi, dziadu! – wydarł się z wozu kuśnierz, ten sam, który nie tak dawno zapewnił mu podwózkę do Adeny. Sav pogratulował sobie w duchu skuteczności przebrania, po czym został od stóp do głów ochlapany błotem.

Klnąc, na czym świat stoi, wycofał się do stajni. Zapowiadał się długi dzień.

***

Postanowił zaczekać do zmierzchu: za dnia istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś z rodziny karczmarza lub stałych bywalców gospody (na przykład Devan lub ślicznotka o kasztanowych włosach, która już wcześniej miała na niego oko) rozpozna go pomimo przebrania. W tej chwili przeklinał własną posturę. Gdyby był drobniejszej budowy jak Yaern, zdecydowanie łatwiej byłoby mu się wtopić w tłum. Z daleka, krótko lub dla kogoś, kto go dobrze nie znał, mógł uchodzić za proszalnego dziada. Nie łudził się jednak, że przebranie ukryje go przed ludźmi, którzy mieli z nim do czynienia na co dzień. Albo takimi, którym polecono go znaleźć.

Większość dnia przesiedział więc w stajni i opuszczał ją jedynie za potrzebą. Szybko zaczął mu doskwierać głód: Adenę opuszczał w pośpiechu i bez zapasów, teraz zaś nie miał jak ich zdobyć. Mógł co najwyżej pogryzać ziarno podebrane wierzchowcowi i popijać je kiepskim piwem, które podchmielony właściciel przyniósł mu z litości lub pod wpływem jakiegoś pijackiego zwidu.

Kiepski trunek pomógł wprawdzie ugasić pragnienie, lecz spowodował konieczność częstszego opróżniania pęcherza – co nie było Savanderowi na rękę. Najemnik szykował się właśnie do kolejnego dyskretnego wyjścia na deszcz, gdy powstrzymał go odgłos otwieranych drzwi. Natychmiast przyczaił się w końskim boksie. Wnet usłyszał inne dźwięki: trzask skobla, kroki, szepty. I kobiecy chichot.

– Tutaj? – Udawane zdumienie w głosie, wysokim, dźwięcznym… i znajomym. – Doprawdy, milordzie, spodziewałam się po tobie czegoś lepszego.

– Tu nikt nie będzie nas szukał – mruknął właściciel drugiego, męskiego głosu. Tego jednak Savander nie rozpoznawał.

– Na zamku zabrakło kryjówek?

– Powiedzmy, że chwilowo nie mam ochoty tam przebywać.

Do uszu Savandera dobiegł dźwięk dartej tkaniny.

– Och, co za niecierpliwość – zadrwiła kobieta. – A może raczej… wyraz frustracji?

– Zamknij się.

Śmiech. Irytująco perlisty.

– Znowu dała ci kosza?

– Jeszcze zmięknie.

– Obawiam się, że nie jesteś w jej typie.

– Gisser też nie był – syknął mężczyzna. – A jednak rozłożyła przed nim nogi.

– Po ślubie – przypomniała kobieta uprzejmie. – Po za tym książę Ceverde miał o wiele więcej do zaoferowania… – Jęknęła do wtóru wypowiedzianego półgłosem świństewka. Sav uznał, że było prymitywne.

– Gisser nie żyje – mruknął mężczyzna. Najemnik usłyszał serię metalicznych dźwięków: odpinana klamra od pasa, upadająca sakiewka (pełna) i kilka innych przedmiotów, być może broni lub narzędzi. – A ja też mam sporo do zaoferowania. Coś, czego jej brakuje.

Zaraz potem rozległ się głuchy stuk, jeden, drugi, trzeci. Najemnik szybko przestał liczyć. Szlachciura najwyraźniej był w formie. Sav zaszył się głębiej w swoim kącie i tkwił w nim nieruchomo, modląc się, by jego pęcherz wytrzymał… i by burczący brzuch nie zdradził jego obecności. Niekontrolowane odgłosy z trzewi zostały jednak skutecznie zagłuszone przez inne dźwięki. Deszcz bębniący o gonty i ciurkający przez dziury w stropie. Poszarpane, świszczące oddechy. Jęki i szepty. Krzyk.

I parskanie konia, który najwyraźniej był zdegustowany całą sceną i postanowił dać temu wyraz. Do ogólnej symfonii dołączył więc szczający wałach – a Savandera olśniło. Z poczuciem winy przyłączył się do wierzchowca. W stajni i tak panował smród, a cholera wie, jak długo ta dwójka zamierzała się jeszcze zabawiać…

Zabawa trwała wystarczająco długo, by Sav nabrał podziwu dla kondycji szlachcica. W końcu para – sądząc z odgłosów – legła wyczerpana pod ścianą. Najemnik liczył, że szybko się pozbierają, a on w końcu będzie mógł wyjść i załatwić swoje sprawy.

Przeliczył się.

– Myślałam, że już odpuściłeś – kobieta podjęła przerwany wcześniej wątek. – Po tylu odmowach…

– Okoliczności uległy zmianie – odparł jej towarzysz. ­– A ja jestem cierpliwy.

– Na razie przegrywasz z podrzędnym skazańcem.

– On nic nie znaczy. – Szlachcic parsknął, a Sav zacisnął szczęki. – Nie jest pierwszym gachem, którego wzięła do łoża dla rozrywki. Żaden długo nie zagrzał w nim miejsca. Ten ostatni powinien się cieszyć, że pozwolono mu unieść cało głowę…

– Araven go ułaskawiła? – zaciekawiła się kobieta.

– Może okazał się wyjątkowo sprawny w łóżku. – W głosie szlachcica dało się wyczuć zniecierpliwienie. – Jeśli jednak ma głowę na karku, powinien jak najszybciej zniknąć.

– Boisz się konkurencji, milordzie?

– Ten bękart nie jest żadną konkurencją. Nie jest nawet szlachcicem. Nie ma żadnych praw ani podstaw, by roić sobie cokolwiek. Był zabawką, taką, którą się wyrzuca, gdy już się znudzi. Nie stanowi żadnego zagrożenia.

Te słowa zabolały Savandera bardziej, niż chciał przyznać. Tłumaczył sobie, że szlachciura nie wiedział przecież wszystkiego. Nie mógł wiedzieć. Wprawdzie Araven nie popisała się ostrożnością, każąc dostarczyć najmitę do swoich komnat, ale…

A jeśli to była przykrywka? Tylko, do kurwy nędzy, do czego?

On nic nie znaczy.

Ruch. Szuranie i metaliczny zgrzyt na klepisku. No tak, trzeba ubrać spodnie. Sukinsyn miał szczęście, że nie był sam. W przeciwnym razie skończyłby z obitym zadem i musiałby się w niego cmoknąć albo…

Skarcił się w duchu. Co w niego wstąpiło? Do cholery, znał swoje miejsce. Nie wyobrażał sobie nie wiadomo czego. Brał, co mu akurat dawano – i tyle. A jednak miał ochotę skręcić skurwielowi kark. Ot, w celu zademonstrowania, do czego jest zdolny człowiek z gminu, który podobno „nie stanowi żadnego zagrożenia”.

Najpierw jednak musiał pogadać z Araven. Na osobności.

– Jesteś pewien swego, milordzie.

– Jestem realistą. Trzeźwo oceniam sytuację. A jeśli jej wysokość jest mądra, wkrótce też to zrobi. W końcu chodzi o przyszłość Ceverde.

Tętent kopyt za ścianą przerwał ich rozmowę. Kochankowie pozbierali się i ulotnili w takim pośpiechu, że zgubili kilka interesujących drobiazgów. Sav, gdy wychynął ze swojej kryjówki, podniósł z klepiska mały kobiecy sztylet i skórzaną sakiewkę o zdecydowanie męskim kroju. Gdy zważył ją w dłoni, natychmiast poprawił mu się humor, jednak jego uwagę przykuł malunek zdobiący wyślizganą skórę, niewątpliwie zamknięty w kształt herbu. Znak był wprawdzie zbyt zatarty, by dało się go rozpoznać, jednak zachowały się ślady jego barw.

Złoto i zieleń.

Znak błogosławionej krwi.

***

Siąpiący od rana deszcz sprawiał, że zamkowe korytarze wydawały się Araven bardziej ponure niż zwykle. Ludzie snuli się po nich sennie lub chodzili rozdrażnieni, a nerwy księżnej były napięte jak postronki. Wściekłość mieszała się w niej z poczuciem winy. Do cholery, powinna była zachować większą ostrożność. Teraz ryzykowała nie tylko kompromitację, ale i bezpieczeństwo syna. W dodatku ktoś spróbował otruć w lochach ludzi Savandera. Na szczęście ci okazali się czujni i skończyło się na niewielkich dolegliwościach, na które ona i Davon, jej Wiedzący, szybko znaleźli antidotum. Sprawcy nie wykryto.

Wszystkie te sprawy, w połączeniu z codziennymi troskami oddanej swemu krajowi władczyni, naprawdę zaczynały ją przytłaczać.

– Wszystko w porządku, dziecinko? – zagadnął ją starszy dworzanin o łagodnych niebieskich oczach. – Wyglądasz na zmęczoną.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością. Stary Ehl chyba nigdy nie przestał w niej widzieć małoletniej roaveńskiej księżniczki, którą dla bezpieczeństwa oddano od opiekę Gissera Ceverde. Wtedy nikt (włącznie z nią i księciem) nie przypuszczał, że koniec końców zostaną małżeństwem.

– W porządku – odparła. – Po prostu mam ogrom spraw na głowie.

– Mogłabyś pozwolić sobie pomóc – zauważył z delikatną przyganą. ­– Albo posłuchać życzliwych rad, zamiast robić wszystko po swojemu.

Księżna powstrzymała grymas irytacji. Ehl nie potrafił jej darować ostatniej decyzji, którą podjęła wbrew życzliwym radom – po to, by uczynić zadość sprawiedliwości. Ostrzegał, że to się może źle skończyć, i wypominał jej tamtą „niefrasobliwość” przy każdej okazji. Aravan naprawdę nie miała zamiaru znowu tego słuchać.

– Wybacz, Ehl, mój sekretarz czeka…

– Oczywiście. – Szlachcic skłonił się dwornie i odszedł w swoją stronę.

Araven odetchnęła. Wzmianka o sekretarzu przypomniała jej o kolejnej nieprzyjemnej sprawie. Devan od wczoraj nagabywał ją o zatwierdzenie najpilniejszych dokumentów, wymagających jej osobistej pieczęci. Zbywała go do tej pory, lecz zaczynały jej się kończyć wymówki, a naprawdę nie miała ochoty przyznawać mu się do okoliczności utraty swojego najcenniejszego rodowego klejnotu. Gdyby tylko…

– Wasza wysokość. – Siv jak zawsze pojawiła się niespodziewanie, jakby była duchem. – Masz gościa.

Serce Araven zabiło żywiej. Może jeszcze nie wszystko stracone, pomyślała z nadzieją i przyspieszyła kroku.

Yaern czekał w jej prywatnych komnatach. Jako jeden z nielicznych posiadał do nich klucz. Teraz siedział ponury na krześle przy jej sekretarzyku i przyciskał do czoła mokry gałgan. Księżna nie traciła czasu na powitanie.

– Odzyskałeś pierścień? – rzuciła, gdy tylko zamknęły się za nią drzwi.

Sard się skrzywił.

– Nie. Zdybałem sukinsyna w stajni po tym, jak na kilka godzin zniknął w gmachu sądu, a potem wdał się w burdę „Pod książęcym butem”. Prawie go miałem…

– Prawie?! – W księżnej się zagotowało. – Wypuściłeś go?!

– Przeżyłem spotkanie – odparł Yaern sarkastycznym tonem i odjął szmatę od czoła, ozdobionego imponującym guzem. – Miło, że pytasz.

Zawstydzona Araven nieznacznie schyliła głowę (tak, by przypadkiem nie dało się tego zauważyć) i podeszła do młodego Sarda.

– Pokaż mi to.

– Nic mi nie jest. – Yaern się skrzywił i odepchnął jej ręce. – Poza tym, że od wczoraj potężnie łupie mnie we łbie. – Przerwał. – I właśnie to jest dziwne.

– Po takim urazie to raczej normalna reakcja.

– Nie o tym mówię – przerwał zniecierpliwiony młodzieniec. – Skurwiel miał mnie w ręku. Nie powinienem był wyjść żywy z tego starcia. A jednak… – Potrząsnął głową. – Nie rozumiem tego. Ja sam na jego miejscu…

– Mówił coś? – Araven podjęła kolejną próbę oględzin łepetyny syna, tym razem skuteczną.

– Że przeszkadzam mu w robocie. – Yaern syknął, gdy palce księżnej mocniej dotknęły opuchlizny. – A on zamierza się wywiązać z zadania.

Araven przygryzła wargę. Nie była pewna, co powinna o tym myśleć. W milczeniu dokończyła badanie. Czaszka wydawała się cała. Poza sińcem i opuchlizną na czole nie dopatrzyła się większych urazów. Yaern mówił składnie i nie skarżył się na nic poza bólem głowy. Dla pewności jednak powinna go poobserwować przez kilka dni.

Co oznaczało, że przez ten czas Savender będzie pozostawiony sam sobie, a jedynym gwarantem jego lojalności pozostaną uwięzieni towarzysze broni. To zaś – zważywszy na przeszłość najmity – mogło się okazać dość lichą gwarancją.

Księżna czuła, że jest w kropce. Nie potrafiła się zdobyć na to, by wypuścić w ślad za Savanderem kolejnego szpiega. Jedyną osobą, której byłaby gotowa powierzyć podobne zadanie, była Siv – a jej ze względu na dawny uraz oraz charakterystyczną urodę trudno byłoby się ukryć. Pozostali ludzie księżnej albo nie mieli wystarczających umiejętności, albo nie zaskarbili sobie jej zaufania (a niekiedy jedno i drugie). Właściwie Araven była o włos od tego, by posłać za cholernym złodziejem oddział zbrojnych, ale…

– Wierzysz mu? – spytała cicho.

– Nie wiem. – Syn utkwił w niej oczy, których zieleń zdecydowanie odbiegała od tej, która cechowała książęcą linię Ceverde. – Nie rozumiem jego zachowania. Wiem tylko, że nie przystaje ono do mojego pierwszego raportu. Drań jest nieprzewidywalny; potrafi zaskoczyć zarówno w złą, jak i w dobrą stronę. – Westchnął. – Nie wiem, co zamierza. Nasze spotkanie w Adenie ewidentnie go rozwścieczyło. Jeśli wróci, nie da się łatwo wziąć na smycz. Pytanie, czy w takim wypadku zdecydujesz się kontynuować wasz układ. Bo o tym, że Savander będzie jadł ci z ręki, możesz już zapomnieć.

***

Sav wepchnął do gęby garść ziarna, strzepnął dłonie i starannie ukrył czerep pod prowizorycznym kapturem. Zapadł zmierzch, więc istniała nikła szansa, by ktoś go rozpoznał, ale wolał zminimalizować to ryzyko.

Powlókł się w stronę karczmy. Deszcz już ustał, więc nie musiał się martwić o fryzurę: mąka we włosach w połączeniu z wodą nie wróżyłaby dla niego dobrze. Niestety po całym dniu słoty uliczki miasteczka zmieniły się w rzeki błota i nieczystości, więc najemnikowi rychło zaczęło chlupać w butach.

Przyczaił się w pewnej odległości od zabudowań. Z wnętrza gospody dobiegał gwar, a na zewnątrz stały cztery przywiązane konie w zielonych czaprakach ze znakiem złotego orła. Zwierząt pilnował chudy i trzęsący się z zimna chłopak stajenny, który wyraźnie miał już dość powierzonej fuchy. Książęcy zbrojni musieli zabawić w środku wyjątkowo długo – co wydawały się potwierdzać coraz bardziej fałszywe śpiewy.

Najmita uśmiechnął się pod wąsem. Jeśli ta książęca czereda przybyła tu, by go pochwycić, w obecnym stanie nie miała na to szans. Z drugiej strony – czy gdyby faktycznie go szukali lub szykowali na niego zasadzkę – czy zostawiliby konie na widoku? Sav nie miał najlepszego zdania o inteligencji wojskowych, ale takie zachowanie byłoby absurdalnie głupie. Może więc po prostu przyjechali, by się najeść i napić, a nie chciało im się zrzucać oficjalnych barw? Albo liczyli, że dzięki książęce tuniki zyskają im większą przychylność lub wyrozumiałość karczmarza? Cholera wie…

Jakkolwiek było, Sav nie zamierzał teraz pchać się zbrojnym w oczy. Mocniej naciągnął koślawy kaptur na głowę, i przygarbiwszy się nieco bardziej, przemknął na podwórze.

Przycupnął w zagraconej przestrzeni między szopą a wychodkiem. Stąd miał dobry widok na tylne drzwi gospody, a do przybytku, przy którym teraz tkwił, prędzej czy później każdy musiał się udać. Włącznie z osobą, którą Sav miał nadzieję spotkać.

Dostrzegł Teri w momencie, gdy już całkiem zdrętwiał, a głód i zimno do reszty popsuły mu humor. Dziewczyna wychynęła z kuchni na podwórze, rozejrzała się trwożliwie i jak strzała przecięła podwórze, by dopaść latryny. Savander nie miał pojęcia, że potrafi biegać tak szybko. Ostrożnie wysunął się z kryjówki i zajął miejsce przy koślawych drzwiach. Zaczekał, aż Teri załatwi swoje sprawy, a gdy tylko wyszła, cicho wypowiedział jej imię.

Natychmiast znów zerwała się do biegu. Sav zaklął, skoczył za nią i chwycił ją za nadgarstek. Szarpnęła się gwałtownie, a on z trudem uniknął wymierzonych w golenie kopniaków. Większości. Po jednym spotkaniu z drewniakiem Teri jęknął z bólu, ale i tak jej nie puścił. Psiakrew, była jego szansą…

– Spokojnie! – syknął i pospiesznie zdjął kaptur. – Nie zrobię ci krzywdy. To tylko ja, Savander. Poznajesz?

Dziewczyna przestała się szarpać. Sav zaryzykował; puścił ją, cofnął się o krok i uniósł ręce w pokojowym geście. Wystraszona dziewczyna pospiesznie obrzuciła go wzrokiem. W nikłym blasku świateł sączących się z okien karczmy nie było wiele widać, ale i tak ze zdziwieniem wskazała na jego strój.

– To przebranie – wyjaśnił. – Na razie nie powinienem się pokazywać… – Skrzywił się, gdy jego wypowiedź przerwał przeciągły, głęboki odgłos z trzewi. – Potrzebuję twojej pomocy, Teri.

Zerknęła na niego niepewnie; strach na jej twarzy ustąpił miejsca konsternacji. Przynajmniej już nie próbowała uciekać. Dobrze.

Znów zaburczało mu w brzuchu. Teri złożyła kilka gestów, które zdążył opanować podczas pracy w karczmie. „Jedzenie”. I znak pytania.

– Później. – Westchnął. – Mam ważniejszą sprawę… Przyniosłabyś mi inkaust i pergamin? Muszę napisać list.

Skinęła głową. A potem zniknęła na dobre trzy kwadranse, aż Sav zaczął wątpić, czy wróci. Jednak się zjawiła: nie tylko z pergaminem i inkaustem, ale także z zaostrzonym piórem, ogarkiem i kiełbasą.

Sav z wdzięcznością przyjął niespodziewany posiłek.

– Masz krzesiwo? – spytał z pełnymi ustami, gdy ukryli się na tyłach wychodka.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. Zdjęła bransolety z nadgarstków i ujęła nadpalony knot w palce. Najemnik skinął jej głową w wyrazie uznania, po czym – korzystając z wątłego światełka – starannie napisał wiadomość na pergaminie. Treść przemyślał już wcześniej. Gdy skończył, złożył arkusik i umieścił go w niewielkim płóciennym woreczku. Pozostawała jeszcze jedna, dość ryzykowna kwestia.

– Posłuchaj – odezwał się najłagodniej, jak umiał. – Widujesz się czasem z księżną, prawda?

Z wahaniem skinęła głową.

– Wiesz, kiedy znów cię odwiedzi?

Dziewczyna pokazała mu palec, po czym wskazała ręką niebo po swojej prawej stronie. O co mogło jej chodzić?

– Wschód – zrozumiał. – Spodziewasz się jej jutro?

Uśmiech.

Doskonale.

– Daj jej to, gdy się spotkacie. – Wsunął jej w dłoń woreczek. – To bardzo ważne. Mogę ci zaufać?

Zamknęła rękę na pakunku i przycisnęła go do wątłej piersi, po czym poważnie skinęła głową, a w jej oczach pojawił się błysk ekscytacji. Wyglądało to trochę tak, jakby właśnie wyzwoliła się ze złego czaru i z zastraszonego zwierzątka znów stała się człowiekiem. Kimś. Biedny dzieciak, pomyślał Savander.

– Zuch dziewczyna – pochwalił ją i ulotnił się, nim ktokolwiek jeszcze zdążył go zauważyć.

***

– Wasza wysokość, proszę o jedną chwilę – gderał Devan, na wpół idąc, na wpół biegnąc za nią z dokumentami pod pachą, gdy w towarzystwie dwóch zbrojnych przemierzała zabłocony dziedziniec. – Mam stertę pergaminów, i setkę spraw, a bez pieczęci waszej wysokości…

– Setka spraw zajmie raczej więcej niż jedną chwilę, prawda? – przerwała mu Araven, po czym odebrała z rąk młodego stajennego wodze skarogniadego wałacha. Posłała chłopcu ciepły uśmiech i zwróciła czarne oczy na sekretarza. – Teraz nie mam czasu.

– Wasza wysokość!

Z twarzy Devana biła mieszanina desperacji i rozpaczy. Araven westchnęła.

– Zajmę się wszystkim, jak wrócę. Obiecuję.

Dosiadła konia, skinęła na swoją eskortę i ruszyła lekkim kłusem w stronę bramy.

Nie tylko Devan odprowadzał ją wzrokiem. Na dziedziniec wyległa chyba połowa jej dworzan (obojga płci) i małe stadko służby. Gdy mijała tych wszystkich ludzi, widziała pochylone głowy i całkiem życzliwe uśmiechy. Zarazem dręczyła ją myśl, że wśród tej pokornej gromadki być może kryje się ktoś dybiący na jej życie. Ktoś, kto próbował uśmiercić ludzi Savandera. I przynajmniej kilkoro takich, którzy mimo jej jednoznacznych deklaracji wciąż roili sobie ożenek i sukcesję.

Przynajmniej Ravena już tego nie doświadcza, pomyślała księżna z bólem.

Ravena, jedyne dziecko jej i Gissera, od początku buntowało się przeciw uświęconemu tradycją porządkowi. Marzyła o innym losie i w końcu – o, ironio – bogowie postanowili jej wysłuchać. Skończyło się to skandalem na krawędzi wojny z Nivrlandem, a Araven z trudem utrzymała tron. Gdyby nie poważanie wśród prostego ludu, a także wsparcie Ehla, Davona i Devana (na podobieństwie imion Wiedzącego i książęcego sekretarza wszyscy łamali sobie zęby), mogłoby być z nią krucho.

Gdy zaś sytuacja w księstwie wreszcie się ustabilizowała, trzech szlacheckich gnojków postanowiło złamać prawo.

Otrząsnęła się. Nie miała siły wracać do tamtej sprawy i nieprzyjemności, które ją spotkały, bo ośmieliła się wstawić za sierotą. Po prawdzie na inne sprawy też nie miała dziś siły. Miała dość dworu, dziedziców starych rodów zabiegających o jej względy, najemników i szpiegów. Obiecała spotkanie skrzywdzonemu dziecku – i właśnie to było dla niej ważne.

***

Teri postawiła przed nią kubek grzanego wina i zajęła miejsce naprzeciw. Prezentowała się zdecydowanie lepiej niż w dniu, w którym się poznały – nadal była przeraźliwie chuda, ale sińce i rany na skórze zdążyły zniknąć lub się zabliźnić, a proste ciemnobrązowe włosy, których niesforne pasma wymykały się z ciasnego warkocza, zyskały odrobinę blasku. Delikatny zapach mydlin świadczył, że dziewczyna wyszorowała się przed spotkaniem i założyła czystą sukienkę.

Księżna uśmiechnęła się do niej.

– Pięknie wyglądasz – powiedziała, wspomagając słowa powszechną mową gestów. To był nivryjski wynalazek, przejęty przez niemych Wiedzących i ludzi nauki, a Araven postanowiła rozkrzewić go w swoim księstwie.

Teri złożyła ręce w znak podziękowania. Po chwili zaś zaczęła kreślić zawijasy na blacie i spojrzała wyczekująco na księżną. O co mogło jej chodzić?

– Chcesz, by ci to napisać? – odgadła Araven.

Dziewczyna z entuzjazmem pokiwała głową. Nieco zaskoczona Araven poprosiła gospodynię o przybory do pisania, a uzyskawszy je, starannie skreśliła na pergaminie wypowiedziane przed chwilą słowa. Podsunęła Teri poplamiony arkusz. Dziewczyna niepewnie ujęła pióro w palce, dość koślawo przepisała oba wyrazy i oddała kartkę księżnej.

– Dobrze – pochwaliła ją Araven. – Ta litera powinna być nieco dłuższa, ale poza tym wszystko wyszło jak trzeba.

Teri się rozpromieniła. Stuknęła palcem w nabazgrane słowa i wycelowała go w księżną, po czym starannie złożyła ciąg gestów.

„Ty też pięknie wyglądasz”.

Księżna uśmiechnęła się zażenowana. W ostatnim czasie kwestie związane z urodą wypadły daleko poza jej listę priorytetów. Podziękowała dziewczynie, po czym wróciły do kontynuowania nieprzewidzianej lekcji. W odosobnionym kącie, oddzielonym od reszty izby prowizorycznym parawanem, miały całkiem dogodne warunki do nauki. Tu nikt im nie przeszkadzał, a gdyby miał taki zamiar, strażnikom łatwo byłoby interweniować.

Spotkanie się przeciągało, ale Araven nie miała nic przeciwko temu. Tu przynajmniej czuła, że robi dla kogoś coś dobrego. Dla kogoś, kto w podzięce nie spróbuje wbić jej noża w plecy. W zamku czekała na nią czereda ludzi patrzących jej na ręce lub cycki… oraz Devan, któremu będzie musiała przyznać się do błędu. Najchętniej odwlekłaby ten moment jeszcze bardziej. Niestety gospodarzom kończyły się kartki.

Wraz z ostatnim zapisanym arkuszem Teri podsunęła jej niewielki płócienny woreczek. Księżna zmarszczyła brwi.

– Co to jest?

Dziewczyna wykonała krótki gest w pobliżu ust. „Milczenie”.

Zaintrygowana Araven dyskretnie otworzyła pakunek. W środku był jej herbowy pierścień. I list.

1. Musimy pogadać. Tam gdzie poprzednio, trzy dni przed nowiem. Ważne.

2. Oddaję WW zgubę. Spełniła zadanie. Przepraszam, że wziąłem bez pytania (zaznaczam, że tylko pierścionek).

3. WW jest winna młynarzowi za pół worka ziarna i tyleż mąki. Zabrakło mi gotowizny.

Twój S.

Opuściła ręce na stół. Miała wrażenie, że napięcie, towarzyszące jej przez ostatnie dni, ustępuje pod naporem niewyobrażalnej ulgi.

– Co za drań – mruknęła do siebie. Doprawdy, chwilami miała ochotę go udusić. A przynajmniej wychłostać. Osobiście.

Ostatnia myśl sprawiła, że nie zdołała powstrzymać uśmiechu.Wsunęła pierścień na palec i spojrzała na zdezorientowaną Teri.

– Dziękuję, kochanie – powiedziała łagodnie i położyła rękę na jej dłoni. – Świetnie się spisałaś.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *